„Przysięgam na wszystkie świętości, że ja w tym nie uczestniczyłem. Więc sobowtór.”
Skoro to nie Wałęsa został przewieziony przez Bezpiekę motorówką pod stocznię w celu pacyfikacji trwającego strajku, skoro to nie Wałęsa skakał przez płot czy też mur – kto to dziś wie dokładnie, skoro to nie od Wałęsy odeszła niedawno jego była żona, która w najnowszej książce ujawniła prawdę o jego donosach na kolegów, to faktycznie musiał to być sobowtór.
Wałęsa ma rację, że tylko jakiś sobowtór mógł zostać podstawiony pod Wałęsę i pełnić funkcję najgorszego prezydenta 40 mln kraju. To sobowtór zaproponował „czerwoną kreskę” i własnoręcznie obalił prawicowy rząd mec. Jana Olszewskiego w 1992 roku. To w końcu sam sobowtór w pośpiechu z „kto nie z Mieciem tego zmieciem” ukradł sbeckie fekalia na swój temat i własną piersią z Marką Boską na klapie przeprowadził komunistów przez Morze Czerwone do obiecanej państwowej ziemii.
Muszę przyznać, że opowieść Wałęsy trzyma się kupy jak mało co. To za sprawą sobowtóra musiało dojść w Magdalence do historycznego kompromisu agentów z ich oficerami prowadzącymi, to sobowtór musiał ciągle wzmacniać „lewą nogę”, by na koniec nie podać jej nawet Preziowi Kwaśniewskiemu.
Dziś, stary, niedołężny sobowtór gubi się w zeznaniach. Raz jest katem raz ofiarą, raz coś podpisywał innym razem obalał sam jeden całą komunę. Syndrom sztokholmskiwyraźnie daje o sobie znać. To wina wieku, i tego, że Wałęsa bardzo brzydko się zestarzał.
Komentarze